Działacz sportowy jako przekleństwo polskiego świata sportu
Po nieudanych dla Polski igrzyskach w Paryżu nie będzie reformy polskiego sportu. Nie będzie, ponieważ działacze nie znajdą na nią czasu. Obecnie są na wojnie z rządem, a za chwilę podobne starcia rozpoczną na swoim podwórku – jesienią.
Polscy sportowcy przywieźli z Paryża 10 medali. Zaledwie. Chociaż pod względem wydatków na sport nie odstajemy od bogatszych krajów, to wyniki są zawstydzająco słabe. I chociaż minister wytoczył ostrą amunicję i rozpoczęła się wojna polityczno-działaczowska, już wiemy, że zwycięzcą na pewno nie okaże się sport. Wielka Polska Działaczowska ma się dobrze.
Mozna odnieść nawet wrażenie, że ostatnie bitwy ministra Sławomira Nitrasa i prezesa PKOl Radosława Piesiewicza posłużą jeszcze większej konsolidacji tego środowiska. Działacze w Polsce uważają się bowiem za niezbędnych. Od dawna cała polityka związków jest skoncentrowana na tym, by to właśnie im żyło się najlepiej. A nie tym, dla których są te związki powołane.
PKOl, czyli taki związek związków, wynajął na czas igrzysk olimpijskich okazały budynek w Lasku Bulońskim. Tak powstał na dwa tygodnie tak zwany Dom Polski. Za 12 milionów złotych. To dokładnie tyle, ile w ostatnich trzech latach w sumie otrzymały z budżetu państwa związki bokserski i jeździecki. Tamte pieniądze poszły na zgrupowania i szkolenie młodych zawodników.
Pieniądze na Dom Polski zostały wydane głównie po to, by dobrze czuli się w nim zaproszeni goście. Gdyby chodziło tylko o stworzenie strefy kibica, czy godne przywitanie medalistów, dałoby się znaleźć w Paryżu miejsce kilkunastokrotnie tańsze. Prawdopodobnie chodziło jednak o to, by władze PKOl mogły godnie ugościć zaproszonych przez siebie prezesa poszczególnych federacji, którzy później decydują o obsadzie stanowiska prezesa PKOl.
- Zresztą, do czego to było potrzebne, skoro w Paryżu na podobne „domy” zdecydowały się jeszcze tylko 3 inne federacje.
- My w klasyfikacji medalowej zajęliśmy – przypomnijmy – miejsce 42.
Podobny mechanizm działa zresztą niemal w każdym związku, bo tam kluczowe też jest to, by na najważniejsze imprezy zabrać odpowiednią liczbę trenerów i działaczy-delegatów, którzy później mogą odwdzięczyć się w trakcie wyborów na szefa federacji.
Igrzyska olimpijskie są zresztą największą areną walki działaczy, bo to właśnie kilka miesięcy później w większości z nich odbywają się wybory. I tak będzie też jesienią w Polsce. Paryż był więc znakomitą okazją do przedwyborczej kampanii. Kto więc w takiej sytuacji przejmowałby się brakiem roweru, czy kombinezonu startowego u reprezentantki Polski Darii Pikulik, czy finansowaniem jej przygotowań.
- O narzekaniach na brak fizjoterapeuty, trenera, czy sparingpartnera na kluczowych zawodach już nie wspominając.
Sytuacja wokół reprezentacji polskich szermierzy pokazała, że być może właściwym kryterium doboru zawodników okazuje się już nie tyle ich poziom sportowy, co siła przebicia w okręgach podczas wyborów.
Niestety działacze zdążyli już naprawdę uwierzyć w wierutne kłamstwo, jakoby byli oni niezbytnym elementem sportu i decydowali o wynikach. Efekt jest taki, że dziś to oni są najsłabszym ogniwem polskiego sportu, a ich dbanie głównie o siebie blokuje rozwój dyscyplin.
Do tej pory w piersi nie uderzył się żaden z przedstawicieli polskich związków sportowych, a przecież otwarcie mówi się o fatalnym zarządzaniu w szermierce, kolarstwie, czy kilku innych dyscyplinach. Swoją cegiełkę do polskiego bagienka dokładają też przedstawiciele rządu, którzy zamiast skupić się na dbaniu o polski sport i odpowiednim zdiagnozowaniu problemów, chwilę po fatalnych dla Polski igrzyskach olimpijskich ogłaszają… staranie się o organizację igrzysk.
Pomysłu, który jeszcze kilka miesięcy temu sami wysmiewali. Gdzie w tym wszystkim sport i sportowcy? Czy my przypadkiem nie urządziliśmy sobie jakichs propagandowych zawodów…
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty