Koń wykopuje się w wyścigu o fotel prezydencki w USA. Powrót znanej rodziny do polityki?
Dwupartyjny system polityczny w USA praktycznie wyklucza możliwość zwycięstwa w wyborach prezydenckich polityków trzecich, niezależnych partii. Uczestnictwo kandydatów tych partii jednak znacząco wpływało czasem na wynik głosowania i decydowało, kto wygrywał walkę o najwyższy urząd.
W 1968 r. kandydat American Independent Party, zwolennik utrzymania segregacji rasowej George Wallace, zdobył 13,5 proc. głosów, głównie wyborców z klas niższych na południu i środkowym zachodzie. Przesądziło to o porażce z Richardem Nixonem demokratycznego kandydata, wiceprezydenta Huberta Humphrey’a.
W 1992 r. oprócz ubiegającego się o reelekcję republikańskiego prezydenta George’a H. W. Busha i jego demokratycznego oponenta Billa Clintona, do Białego Domu kandydował magnat naftowy i multimilioner z Teksasu, Ross Perot. Nie wygrał w żadnym stanie (czyli zdobył 0 głosów elektorskich), ale wywalczył aż 19 proc. głosów bezpośrednich.
W obecnych wyborach najważniejszym „trzecim” kandydatem jest Robert F. Kennedy Jr., syn zamordowanego w 1968 r. w zamachu senatora R. F. Kennedy’ego, prawnik specjalizujący się w reprezentowaniu organizacji ochrony środowiska.
Początkowo zapowiedział on start w wyścigu do nominacji prezydenckiej w Partii Demokratycznej, potem zadeklarował się jako kandydat niezależny. Wskutek zniechęcenia Amerykanów koniecznością wyboru między Donaldem Trumpem i – do 21 lipca – Joe Bidenem, Kennedy miał początkowo znaczne sondazowe poparcie, rzędu 10-15 procent. Osłabło ono trochę po nagłośnieniu przez media jego dziwacznych poglądów.
Kennedy był liderem kampanii przeciw szczepionkom na Covid-19 i promotorem rozmaitych teorii spiskowych, m.in. sugerował, że wirus tej choroby został wyprodukowany w laboratoriach, aby przetrzebić populację białych i czarnych Amerykanów, a oszczędzić lepiej rzekomo odpornych na niego Żydów i Azjatów.
Analizy wskazywały najpierw, że Kennedy odbiera więcej głosów Demokratom niż Republikanom. Po rezygnacji Bidena z walki o reelekcję i zastąpieniu go Kamalą Harris, której kandydatura radykalnie poprawiła nastroje wśród Demokratów, sondaze niezależnego antyszczepionkowca spadły do poziomu 5-7 procent
Sytuacja taka zaistniała w 2000 r., kiedy o Biały Dom ubiegał się demokratyczny wiceprezydent Al Gore i republikański gubernator Teksasu George W. Bush.
Na Florydzie, gdzie wtedy ważyły się losy wyborów, kandydat Partii Zielonych, obrońca praw konsumentów Ralph Nader zdobył 97 421 głosów. Był to ułamek całości głosów w tym stanie, ale na Busha głosowało tam raptem o 537 wyborców więcej niż na Gore’a.
Exit polls wykazały, że gdyby Nader nie brał udziału w wyborach, prawie 40 proc. oddanych na niego na Florydzie głosów otrzymałby Gore i tylko 25 proc. – Bush. Innymi słowy, decydująco przyczynił się do porażki demokratycznego wiceprezydenta. Nader był potem znienawidzony przez amerykańską lewicę.
W tegorocznych wyborach siły obu politycznych obozów są podobnie wyrownane. Można przewidywać, że zarówno Kamala Harris, jak i Donald Trump, jeśli wygrają, to najprawdopodobniej niewielką różnicą głosów.
Wynik rozstrzygnie się w stanach swingujących, jak Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Arizona, Nevada i Karolina Północna. Jeżeli wspomniani kandydaci trzecich partii, znani z lewicowych programów, zdobedą tam sporo głosów, odbiorą je Harris, co będzie mogło przeważyć szale na korzyść Trumpa.